wtorek, 30 sierpnia 2016

Szczerze o wypadzie do Szczyrku - psio-ludzkie sukcesy i porażki

Koria lubi podróżować i dobrze zachowuje się w nowych dla siebie warunkach. Szczyrk był pierwszym miejscem, do którego wybraliśmy się z nią na dłużej. Pierwszy raz nocowała poza domem (domami właściwie) i to z obcymi ludźmi w sąsiednich pokojach. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie… okres buntu i dojrzewania. I odzwierciedlanie mojego nastroju. I to, że ciągnie na smyczy jak oszalała. I... i... Ale po kolei.  


Wpis został uzupełniony zdjęciami z wyjazdu, mniej lub bardziej dopasowanymi do omawianych zagadnień. :)


W Szczyrku mamy swoją miejscówkę już od paru lat. Oprócz odpoczynku miałam w głowie ambitny plan nauki Koriosława kilku ważnych rzeczy: poprawnego zachowania w knajpach, poprawnego zachowania w obcym miejscu (ośrodku) z obcymi ludźmi oraz gratisowo… aportowania.



Sukcesy 
1. Zachowanie w restauracjach
Choć Korię socjalizowałam mocno już od pierwszych chwil razem to wiedziałam, że jej zachowanie w knajpach bywało różne. Mieliśmy do tej pory sporo okazji do wychodzenia z nią „do ludzi”, gdzie musiała cierpliwie wysiedzieć w jednym miejscu przez dłuższy czas. Z tym bywało różnie. Raz całkiem dobrze – zajmowała się sobą, ewentualnie dała się przekupić smakołykami, innym razem fatalnie – kręciła się, chodziła, dokuczała. Nie zdarzyła się jeszcze okazja, że siedziała spokojnie zajęta własnymi psimi myślami albo spała. Dlatego trochę się obawiałam, co to będzie, kiedy jeść na mieście będziemy codziennie, a Koria będzie miała swoje humorki.



Problem rozwiązaliśmy całkiem nieświadomie. Sprawdziło się stare chińskie porzekadło, że zmęczony pies to szczęśliwy pies i jeszcze szczęśliwsi są jego ludzie. Rano jedliśmy śniadanie w ośrodku, potem wychodziliśmy na kilkugodzinne spacery, gdzie Koria się nachodziła, wspinała i chlapała w wodzie (nie biegała ze względu na wcześniejszą kontuzję łapy). Wracając po południu dawaliśmy jej tylko chwilę wytchnienia, czas na porządny posiłek i od razu ruszaliśmy na miasto. I to był strzał w dziesiątkę. Koria nie miała siły być nadpobudliwą, interesować się ludźmi wokół i nowym miejscem, a do tego była najedzona i śpiąca. Po dwóch dniach przywykła i już wiedziała, co robić… czyli nic nie robić i odpoczywać. Byłam z niej super-hiper-mega dumna, zachowywała się naprawdę wzorowo. I odpoczywając pod stołem właściwie mało kto wiedział, że w knajpie jest pies. :)

W poprzednim wpisie opowiadałam, gdzie w Szczyrku można zjeść z psem. Mini-poradnik jest tu.



2. Aportowanie
Na szkoleniu PT1 Koria aportowania za nic w świecie nie czaiła. Nie wiedziała czego od niej chcę i po co właściwie ma lecieć i przynosić zabawkę. Wolała kręcić pupką do każdego i domagać się przytulanek, bo „oho, wszyscy zwracają na mnie uwagę, coś mówią, coś chcą, co? nie ważne! wołają, mówią ‘Koria’, jacie, idę się tulić, idę się łasić, kocham świat cały, panią Ewę, matko, wszystkich kocham”. Mogłam sobie rzucać, pokazywać, próbować się szarpać z nią aportem, zachęcać, cudować – NIC. Dla Korii najlepszą nagrodą na świecie jest uwaga ludzi i nie widziała sensu w bieganiu za zabawką. Tak było od zawsze – zabawki nie działały jako motywator. Jedzenie, pochwały słowne, przytulanie – owszem.
Na podwórku w domu też nie dało się uczyć aportów, bo z trzema psami to po prostu niewykonalne.

Uszy na głowie potargał wiatr...

Jedynym ratunkiem był wyjazd. Nasz ośrodek miał mały ogródek, oddzielony od pozostałej części – idealne miejsce. Do Szczyrku wzięłam dla Korii nowe zabawki, których nigdy wcześniej nie widziała, a więc nie zdążyły jej się znudzić. Do tego smakowite kabanoski i próbujemy. Rzucałam różne piłki, kosteczki, szarpak – nic. Podbiegała, pomemlała, a na komendę „przynieś!” wracała uśmiechnięta, ale bez zabawki w pysku. Już myślałam, że nic z tego nie będzie, mój pies po prostu nie jest stworzony do takiej zabawy. Została nam jeszcze ciężkawa pomarańczowa piłka na sznurku Trixie kupiona za jakieś małe śrubki na zooplusie. Pobawiłyśmy się, pozwoliłam jej ją pomemlać, ciągnąć, rzut, „aport!”, Koria biegnie, bierze w paszczę i wraca z piłką! O mamo, piszczałam jak małe dziecko. :D Dostała nagrodę, przytulanki, pochwałę. Druga próba – bingo! Trzecia – bingo! To nie mógł być przypadek. Dziecię zrozumiało o co chodzi. Piłka tak jej się spodobała, ze aportowała tylko ją. Drugiego dnia aportowała, przynosiła, rzucała mi piłkę przed stopami i siadała, czekając na pochwałę i smakołyk. Super-hiper-mega mądre dziecko!

Magiczna piłka! A test szarpaka Szarpeja już niedługo na blogu. :)


Jak ją tego nauczyłam? Przede wszystkim: spokojne miejsce bez rozproszeń. Potem ulubiona zabawka, dobry smakołyk i entuzjazm przewodnika przy przywołaniu.

Po powrocie do domu aport nadal jej wychodzi, dopóki Milka nie zabierze jej zabawki i nie zaczynają się wściekanki i przepychanki. Ale sukces jest – teraz tylko utrwalanie ćwiczenia. 

☕  ☕  ☕

Wyjazd nie obył się oczywiście bez niepowodzeń wychowawczych… i to kilku. Ogólnie momentami miałam ochotę siąść i płakać, czułam się totalnie bezradna wobec upartości psa i braku efektów nauki. Tłumaczyłam sobie to jej okresem buntu, zbliżającą się cieczką, nowym miejscem, odzwierciedlaniem moich negatywnych emocji. A zapewne wszystko sprowadzało się do złej komunikacji i tego, że się wzajemnie z Korią nie rozumieliśmy. 

Porażki 
1. Szczekanie na cały regulator
Koria od ponad miesiąca zrobiła się wybitnie czujna. Każdy dziwny dźwięk dobiegający spoza pomieszczenia, w którym przebywa uruchamia szczekawkę. I to szczekawkę na maksa. Ktoś idzie ulicą, pół wsi dalej szczeka pies, jakieś auto zatrzymało się pod domem, widzi odbicie w oknie – darcie japy. W domu mogę się spokojnie na nią wydrzeć „cicho!” żeby ją przekrzyczeć. Zagadana, zajęta czymś innym szybko zapomina o co chodziło i uspokaja się.



W Szczyrku obok naszego pokoju mieszkała sobie czteroosobowa rodzina z dwójką dzieci (około 8 i 13 lat). Nasze pokoje znajdowały się na najwyższym piętrze i były tam jedynymi. Państwo, na zmianę z dziećmi, urządzali wycieczki po skrzypiących schodach co najmniej mnóstwo razy (przy czym dzieci w trybie rubu-dubu-du), to samo z wizytami w łazience (mniej więcej czterokrotnie w nocy), do tego trzaskanie drzwiami i inne takie. Irytujące dla ludzi, ale do przeżycia, wiadomo jak to jest w ośrodkach (hotelach, hostelach itp.), nie narzekałam. Ale Koria tego przeboleć nie umiała. Za każdym razem, kiedy ich słyszała zaczynała szczekać. Była w stanie wybudzić się z głębokiego snu w ciągu ułamka sekundy i wydrzeć jak niepoważna, doprowadzając nas do zawału. Czasami w nocy też. Próbowałam wszystkiego, żeby ją uspokoić, ale to nic nie dawało. Im bardziej ona była poirytowana, tym bardziej my się złościliśmy, tym jej irytacja, czujność i szczekanie wzrastały. I tak się wzajemnie napędzaliśmy.

Totalna porażka komunikacji z psem.



Szczekanie w pokoju było jedną sprawą. Najgorszy incydent ze szczekaniem przytrafił nam się ostatniego dnia w drodze do schroniska Chata Wuja Toma. Upał jak sto pięćdziesiąt, więc chcieliśmy się zatrzymać na chwilę odpoczynku i dać Korii pić. Po drodze trafiła się urocza łąka, która niestety miała na moje oko prawie kąt prosty spadku. ;) Niemal się wdrapywaliśmy, żeby dojść pod upatrzoną choinkę do cienia. Od drogi oddzielały nas inne drzewa i krzaki, więc nikt nas tam nie widział i my też nikogo nie widzieliśmy. 


Koria była grzeczna, zmęczona i kładła się gdzie popadnie (czyli na mnie, żeby się nie zsunąć w dół). Nagle zrobiła się czujna, na drodze słychać było dość sporo głosów, więc uruchomiła burczawkę (etap przed uruchomieniem szczekawki). Na łąkę, na której siedzieliśmy (cały czas podkreślam jej kąt nachylenia, więc może nie siedzieliśmy, a próbowaliśmy siedzieć ;)) zaczęli pakować się ludzie z dwoma wózkami dziecięcymi i piątką dzieci (4 ledwo chodzące i jedno nastoletnie). Koria zaczęła szczekać i to już na poważnie, bo pierwszy raz widziała tyle wózków i zamieszania. Ledwo byliśmy w stanie ją utrzymać przez spadek, na którym byliśmy, a szanowni państwo wesoło i radośnie pakowali się z wózkami i dziećmi dalej i bliżej nas ze słowami „ooo, piesek! ale chyba nie można go pogłaskać” *smutna minka*. Nie wiem kto bardziej był w tym momencie zdenerwowany – ja, Radek czy Koria, każde z nas z innego powodu. Żeby było jeszcze zabawniej to ci ludzie zablokowali nam wyjście z łąki (wejście było dość szerokie, ale między drzewami), więc zrobił się problem. Koria nie chciała się uspokoić, dzieci roiło mi się w oczach coraz więcej, spadek łąki robił się coraz bardziej stromy… Musieliśmy się zbierać. Jeśli do owych państwa z piątką dzieci nie docierało, że prawdopodobnie mają do czynienia z psem, który w danym momencie przejawia agresję i nie chcieli się zabrać z zielonej trawki to oczywistym i zrozumiałym było, że my musieliśmy się ewakuować.

Po wyjściu na drogę Koria momentalnie się uspokoiła. Zdaję sobie sprawę, że jej szczekanie było spowodowane strachem, nieznajomością sytuacji, bronieniem mnie i Radka, harmidrem, który powstał i odzwierciedlaniem naszych złych emocji. Wiem, i wiem też, że musimy nad tym pracować, żeby takie sytuacje się już nie pojawiały.

To była nasza kolejna głośna porażka.



2. Ciągnięcie na smyczy
Temat rzeka. Koria nie potrafi chodzić na luźnej smyczy. Szkolenie nic nie daje (w sensie na szkoleniu perfekcyjnie, a poza – tragedia), więc ćwiczymy, ćwiczymy, ćwiczymy. Czasem jest super (przeważnie podczas spacerów w mieście i w nieznanych miejscach), ale częściej czuję się jak zaprzęgnięta do psa pociągowego. O ile jej ciągnięcie było przydatne podczas naszego wspinania się w górę (pas ze smyczą z amortyzatorem od Dingo sprawdził się rewelacyjnie) tak ze schodzeniem była masakra. Wszystkie zagrywki szkoleniowe zawodziły. Musiałam naprawdę uważać, żebyśmy obie nie sturlały się z szczytu na sam dół. Ja asekurowałam psa, a mnie asekurował Radek. Z zewnątrz musiało to wyglądać naprawdę komicznie.



Nie ukrywam, że jej ciągnięcie podczas chodzenia po górach doprowadzało mnie do szału. Wiedziałam jednocześnie, że złość nic tu nie pomoże. Czasami miałam ochotę siąść i płakać albo spuścić Korię ze smyczy i niech leci na łeb na szyję skoro tak jej się spieszy. Durne myśli musiałam zwalczać rozsądkiem i cierpliwością (były momenty, że mi jej zabrakło, przyznaję bez bicia). To była prawdziwa szkoła życia i dla mnie, i dla Korii.



Podsumowując…

Wyjazd się udał. Były momenty fatalne, ale były też rewelacyjne i na szczęście tych dobrych było więcej. Wniosków wyciągnęłam dużo i wiem, nad czym musimy popracować, a co utrwalić. Do czego nie dopuszczać, a co nagradzać. Widziałam po Korii, że wyjazd jej się bardzo podobał. Wieczorami zasypiała wymęczona do granic, żeby rano budzić nas przytulankami i ekscytować się każdym nowym spacerem. A skoro pies był zadowolony to najważniejsze. :)  

Z pewnością do Szczyrku jeszcze wrócimy. :)

Karolina     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz